1 X 2014 Taki oto niesamowity text znalazłem w necie, sobie wczoraj w nocy wyczytałem - olśniony, olśniony na końcu jego wymową ... :


Tekst pochodzi z następującej strony:




Bo ja wiem...

Sylwestra 1978 pamiętam doskonale, umówiliśmy się na imprezę do Piaseczna, dotarłem tam z Warszawy częściowo PKS-em, częściowo pieszo, żeby się dowiedzieć, że impreza jednak będzie na Stegnach, na które udało mi się dostać przed północą.

Tę sylwestrową śnieżycę historia odnotowała, natomiast druga, gdzieś w połowie lutego, poszła w zapomnienie. Akurat zaczęły się ferie, więc wybierałem się w Bieszczady. Tramwaje i autobusy nie chodziły, zatem pieszo dotarłem na Centralny, by dowiedzieć się, że pociągi jeżdżą bez rozkładu jazdy, a odjazd każdego pociągu będzie ogłaszany na piętnaście minut przedtem. W ten sposób wsiadłem do pociągu do Lublina (pierwszego, który na południowy wschód jechał) i tam przenocowałem.

I tu rzecz ważna, jeśli chcemy zrozumieć PRL:

Przenocowałem tam u ciotki kumpla. Konkretnie to znałem adres, bo kumpel latem proponował, żebym go odwiedził w Lublinie, to potem razem pójdziemy w Roztocze, i podał mi adres ciotki, u której miał nocować. Wtedy nie skorzystałem, a teraz adres się przydał.

Wyobraźcie sobie - jest cca godzina 22-a, ktoś, kogo zupełnie nie znacie, z plecakiem i śpiworem, dzwoni wam do drzwi i prosi o nocleg, powołując się na znajomość z siostrzeńcem. To byli tacy starsi państwo. Sprawdzić mych informacji się szybko nie da, bo na międzymiastową czeka się parę godzin. Ale oni nie mają wątpliwości, po prostu przyjmują do domu wędrowca, dostałem nawet pokój i łóżko, bo było akurat wolne, gdyż syn jeszcze miał sesję. Oraz kolację, śniadania nie, za co mnie bardzo przepraszano, ale wychodzili wcześnie rano do pracy, co i mnie pasowało, bo chciałem na dworzec jak najszybciej. Ale dostałem jakieś kanapki.

W ciągu następnej doby też nie udało mi się dostać na Połoninę Wetlińską, autobus utknął w Stuposianach, więc wparowałem do miejscowej szkoły. Nikomu do głowy nie przyszło, żeby mi kazać wyjść, po prostu zostałem, ktoś mi jakąś klasę otworzył, bo na korytarzu przeciągi.

I bynajmniej nie były to żadne nadzwyczajne sytuacje. W Beskidzie Niskim, Sądeckim, Żywieckim a zapewne też Śląskim w zasadzie normą było, że schodzi się wieczorem z gór do najbliższej wsi, puka się do drzwi i prosi o nocleg. Zwykle w stodole, ale wcześniej korzystało się z kuchni, gadało. Mleko, a czasem i jajka rano się jakoś dla nas znajdowały. Zwyczaj był, żeby jakieś pieniądze gospodarzowi czy gospodyni na odchodnym zaproponować, przeważnie przyjmowano, choć czasem nie. Nigdy nie rozmawiałem "za ile", a często prowadziłem grupy kilkunastoosobowe.

Od śnieżyc w sylwestra 1978 roku dość daleko odbiegłem. Chciałem pokazać, że powszechna życzliwość ludzi w tamtej epoce łagodziła błędy administracji, a i sama w sobie była wartością. Obawiam się, że dziś dyrektorka szkoły nie pozwoli "wędrowcowi" na nocleg, bo... No i właśnie nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu. Klimat jakiś taki kapitalistyczny się zrobił, że wszystko musi być "bo...".